wtorek, 16 marca 2010

"Dawna dziewczyno..."

Papieros…kawa…

W zasadzie wszystko zaczęło się na lotnisku w Katowicach…no prawie , lotnisko Katowickie nie do końca jest w Katowicach, ale tak się mówi… więc zaczęło się w Katowicach-Pyrzowicach.

Pojawiłem się tam kiedyś pięknego letniego popołudnia, wylatywałem służbowo do pięknego Paryża. Gdy tam lecę zawsze wprowadza mnie to w nastrój nostalgiczno-romantyczny..:))

Pojawiłem się odpowiednio wcześniej aby móc spędzić trochę czasu na tarasie widokowym obserwując przylatujące i odlatujące samoloty. Jak większość chłopców uwielbiam oglądać latające maszyny.  Będąc kilkulatkiem połowę wakacji spędzałem na budowaniu modeli samolotów: plastikowych, papierowych, drewniano-papierowych…prawie latających i  latawców. Uwielbiałem patrzeć jak latają, czasem tylko próbują latać. Potrafiłem spędzić tydzień na budowie modelu samolotu który tylko wzbił się w powietrze i runął na zbocze górki z której wypuszczałem go do swojego dziewiczego rejsu :)

Ten dzień był wyjątkowo malowniczy, ciepły..niebo błękitne upstrzone obłokami jak z mojego dziecino-latawcowego świata. Patrzyłem jak wizzery lądują i startują i nie mogłem się nadziwić jak takie parówy z małymi skrzydełkami potrafią latać. Wspominałem ten błogi czas kiedy to moje (nie porównywalnie piękniejsze maszyny latające) przecinały beskidzkie niebo.  Wtedy poznałem właśnie JĄ.

Siostra kolegi… Pawła. Równie dorosła jak ja wtedy. 10 a może jedenaście lat na karku.

Pierwszy raz zobaczyłem ją …zresztą po kolei.

Beskidzkie wakacje podzielone były na miesiące..dwa. Te dwa miesiące podzielone były na tygodnie a te tygodnie dzieliły niedziele. W niedzielę mój dziadek pilnował abym wybrał się do kościoła. Na msze poranną! Na 6:00! W wakacje. Ale cóż dziadek miał zasady. Więc w niedzielę o 5:00 wyruszałem po jeszcze wilgotnej od rosy kamienistej drodze na przystanek aby stamtąd,  pomarańczowym autobusem wyruszyć do pobliskiego kościoła. Chłodny poranek , zapach lasu, grzybów, rosa na butach. Słońce było już jednak dość wysoko…hmmm i nie pamiętam aby kiedykolwiek padał deszcz w niedziele rano( pewnie jak padał to nie byłem wysyłany do kościoła) :)

Nie wiem dlaczego w tedy w autobusach był zawsze tłok, zwykle stałem na schodach , gdzieś z tyłu, przyklejony do innych stojących porannych spragnionych duchowej strawy, babć i dziadków :)

Obserwowałem twarze , chustki, fryzury, kapelusze…i zobaczyłem dwa ziarenka kawy połyskujące gdzieś na drugim końcu pomarańczowego SANOSA. Mrugały  i patrzyły na mnie. Ziarenka kawy otoczone smutnymi powiekami. To takie oczy które zawsze wydaja się smutne…nawet jak są wesołe. Po kilku spuszczeniach wzroku, i udawaniu nie patrzenia J …spotkały się …nasze spojrzenia. To taki moment który każdy ma w życiu, jak nie miał niech żałuje. Serce podskakuje, zaciska się gardło, i ćmy zrywają się do latania w naszym żołądku. I nie ma znaczenia czy ma się 4 czy prawie 40. Zawsze pojawia się gęsia skórka i mętnieją oczy. Starałem się wytrzymać to spojrzenie…:).

I wiecie co!? W pyrzowickim tarasie widokowym ktoś stanął przede mną  zasłaniając mi widok lądującego właśnie filetowego  wizzera…. I były to TE oczy. Nie dało się ich pomylić z żadnymi innymi. Patrzyły na mnie tak jak wtedy, piękne, czarne jak ziarenka kawy i smutne …choć radosne.

Tak to się zaczęło …w moim poukładanym prawie 40-letnmim życiu pojawiła się moja „dawna dziewczyna”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz